Ważyłem 130 kg, stwierdzono u mnie cukrzycę insulinoniezależną, problemy z wątrobą, a dla poziomu cholesterolu zabrakło skali. Pani doktor powiedziała wprost: „Jeśli chce Pan zobaczyć, jak dorastają pańskie dzieci, to musi się Pan wziąć za siebie”. To był moment krytyczny – mówi Paweł Szulc, pacjent, który całkowicie zmienił styl życia.
Karolina Krawczyk: Kiedy pojawiły się u Pana pierwsze kłopoty z nadwagą?
Paweł Szulc: Intensywnie zacząłem tyć w 2000 roku. Dotarłem do wagi 130 kg, nosiłem ubrania w rozmiarze 56.
W którym momencie zorientował się Pan, że nadwaga może być zagrożeniem dla życia?
Prawie 4 lata temu, kiedy wróciłem z Kanady. Miałem 44 lata. Nie mogłem pracować, gdyż bolał mnie bark. Od razu udałem się na oddział neurochirurgii Regionalnego Szpitala Specjalistycznego w Grudziądzu. Okazało się, że mam przepuklinę rdzeniową na odcinku C5–C6. Zmierzono mi ciśnienie, wynosiło 200/100. Pielęgniarka poszła po drugi ciśnieniomierz, bo myślała, że ten, którego użyła, się zepsuł. Przeniesiono mnie na oddział endokrynologiczny. Tam stwierdzono cukrzycę insulinoniezależną, problemy z wątrobą, a dla poziomu cholesterolu zabrakło skali. Pani doktor powiedziała wprost: „Jeśli chce Pan zobaczyć, jak dorastają pańskie dzieci, to musi się Pan wziąć za siebie”. To był moment krytyczny.
Kolejne badania – jak przypuszczam – nie napawały optymizmem?
W lipcu 2014 roku diagnoza brzmiała: wątroba stłuszczona, sięgająca talerza biodrowego. W sierpniu robiono kolejne badania i potwierdzono nadciśnienie tętnicze, dyslipidemię, stwierdzono stłuszczenie wątroby, kamicę nerkową obustronną, dyskopatię i cukrzycę insulinoniezależną. Miałem cukier w moczu. Ciśnienie było na poziomie 150/90, 180/100, 175/100. Glukoza wynosiła 180 mg%. Trzustka nie była widoczna w badaniu.
Wtedy postanowił Pan zadbać o siebie?
Tak! Bez wsparcia mojej kochanej żony nic by z tego nie wyszło. Jest pielęgniarką i też mi powtarzała, że czas na zmiany. Kiedyś trenowałem judo. Spotkałem się z moimi kolegami, którzy są trenerami, udostępnili mi halę sportową. Powiedzieli: „Przychodź, kiedy chcesz i kiedy możesz. Jak nie będziesz wiedział, co robić, podpowiemy ci”. Oni robili trening na macie, a ja po prostu truchtałem albo chodziłem dookoła sali. Padałem po pierwszym okrążeniu! Ale dalej szedłem. I systematycznie zwiększałem sobie okrążenia. Kiedy wyniki już na to pozwalały, zrobiono mi zabieg zespolenia kręgów i wstawiono implant. We wrześniu 2014 roku zacząłem spacerować. Nic innego nie mogłem robić, nie mogłem dźwigać. Na szczęście mamy niedaleko las, więc było gdzie chodzić.
Pojawiły się pierwsze efekty?
Właściwie poprawa nastąpiła od razu po tym, gdy zacząłem stosować dietę dla cukrzyków. Odstawiłem słodycze, cukier, tłusty nabiał i ciężkostrawne potrawy. Przeszedłem na warzywa i chude mięso. I choć na samym początku ruchu było niewiele, to waga spadała. Przed zabiegiem zespolenia kręgów ważyłem już 12 kg mniej. Zajęło to 2 miesiące. Później doszedł ruch i waga systematycznie się zmniejszała.
Otoczenie Pana wspierało?
Żona, dzieci – tak. Ale wielu jest takich, którzy do tej pory myślą, że zwariowałem. „Na stare lata zacząłeś biegać, zobaczysz, kolana sobie zniszczysz”; „Będziesz miał efekt jo jo”; „Nie dasz rady, nie uda ci się, już za późno” – takie słowa słyszałem nie raz. Miałem też wsparcie kolegów z hali, o czym już wspomniałem. Do końca 2014 roku truchtałem właśnie tam. Po zabiegu zacząłem nawet biegać. To był ogromny sukces. Do grudnia 2014 roku zrobiłem takie postępy, że godzina biegania mi nie wystarczała. Chciałem czegoś więcej. Później, w styczniu 2015 roku, pierwszy raz biegałem w terenie. Po prostu kupiłem buty za 60 zł i zacząłem biegać. Najpierw przez 40–50 minut, czyli około 8 km. Systematycznie zwiększałem dystans. Dziś biegam nawet 30 km, a w kwietniu tego roku przebiegłem swój pierwszy maraton.
A jak to wyglądało od strony medycznej? Co mówili lekarze?
Już od samego początku, kiedy byłem na oddziale endokrynologicznym, doktor Małgorzata Karaś Marciniak zalecała przynajmniej godzinę ruchu co drugi dzień albo 30 minut każdego dnia. Poznałem też doktora Mikołaja Wiśniewskiego, był naszym lekarzem rodzinnym. Spodobało mu się to, że biegam. Potraktował mnie nie tylko jak pacjenta, ale też jak partnera. Jego postawa względem mnie dużo mi dała. Po pewnym czasie nawet mi powiedział, że już nie potrzebuję badań, bo jestem „za zdrowy”. Wtedy poczułem ogromną satysfakcję, wiedziałem, że kawał ciężkiej roboty już za mną.
Jakie leki musiał Pan przyjmować w tamtym okresie?
Od samego początku brałem insulinę i leki na nadciśnienie. Zaraz po wyjściu ze szpitala odstawiłem insulinę i przeszedłem na lek doustny. Obecnie na cukrzycę nie biorę nic. Został mi tylko lek na nadciśnienie, najmniejsza dawka. To jest lek, którego się już nie odstawia.
Dlaczego wcześniej przestał Pan uprawiać jakikolwiek sport? Przecież wysiłek fizyczny jest niezbędny dla zdrowia.
Sport nie przynosił mi pieniędzy, musiałem znaleźć pracę, dzięki której będę mógł utrzymać rodzinę. Pracowałem poza Grudziądzem, dojeżdżałem i sporo czasu spędzałem za kółkiem. Na dodatek byłem zatrudniony w przemyśle mięsnym. Odpowiadałem za jakość farszu, więc musiałem wszystkiego próbować. W pracy jadłem to, co słone, więc w domu na odwrót – jadłem tylko słodkie rzeczy.
Jak wyglądał Pana jadłospis w tamtym czasie?
Brałem sporo kanapek do pracy, wszystkie z białego pieczywa. W samochodzie jadłem słodycze, podjadałem między kanapkami. Piłem słodzone napoje, słodziłem kawę i herbatę. W domu jedliśmy ziemniaki z gęstym sosem, tłuste mięso, niewiele warzyw. W ciągu tygodnia zjadaliśmy 5 kg ziemniaków.
Jak dziś wygląda Pana jadłospis?
Wieczorem, po kolacji, zaczynam przygotowywać sobie śniadanie. Najczęściej są to płatki owsiane, do tego siemię lniane, suszone owoce i cynamon. Zalewam to wszystko wrzątkiem, dodaję łyżkę miodu i jogurt naturalny. Odstawiam na noc. Do pracy wstaję o 3:30, wtedy jest czas na posiłek. Piję do tego herbatę ziołową. O 7.00 rano jem pierwszą kanapkę z pieczywa pełnoziarnistego i do tego jabłko. O 9.00 i o 11.00 jem kolejne kanapki. W międzyczasie nie podjadam, piję tylko wodę. Około 13.00–14.00 jest czas na obiad w domu. Najczęściej są to warzywa z chudym mięsem. A na kolację jem coś lekkiego: zazwyczaj sałatkę z surowych warzyw albo chudy nabiał. Dietę ustalałem sobie sam. Dziś w internecie jest wszystko, co potrzebne. Intuicyjnie się do tego zabrałem, bez pomocy dietetyka.
Na stałe wrócił Pan też do uprawiania sportu.
Tak, chociaż na co dzień mam siedzący tryb życia, bo jestem kierowcą taksówki. Po pracy 3 razy w tygodniu biegam, minimum 10 km. Poza tym chodzę na siłownię i wykonuję trening obwodowy. Jestem też w stałym kontakcie z doktorem Wiśniewskim. Czasem się spotykamy, opowiadamy, co u nas, bierzemy udział w warsztatach biegowych w Bydgoszczy.
Jak Pan znajduje czas na to wszystko?
Jeśli ktoś naprawdę chce zmian, to mu się uda. Ale jeśli będzie mówił sobie, że „może jutro zacznę”, to tego nie zrobi. Trzeba sobie wszystko w głowie poukładać i podjąć decyzję. I nie wolno oglądać się na złośliwe komentarze „życzliwych” osób. Mnie wspierali bliscy, a także doktor Wiśniewski.
Po przyjściu z pracy jest jeszcze tyle do zrobienia…
No właśnie – nie wolno mówić „zacznę od poniedziałku”. Bo w poniedziałek coś wypadnie i znów trzeba będzie czekać kolejny tydzień. Znam to doskonale. A przecież można wyprowadzić psa na nieco dłuższy spacer, a nie tylko na 5 minut. To już jest jakiś ruch. Zamiast spędzać czas przed telewizorem, można wyjść na zewnątrz.
A jak teraz reagują ci, którzy nie wierzyli w Pana sukces?
Dziś się mnie pytają, na co choruję, bo tak marnie wyglądam! Rzeczywiście – teraz noszę rozmiar L i ważę 85 kilogramów. Niedawno, podczas badania USG lekarz poprosił mnie o dowód, bo gdy porównał moje wyniki z historią leczenia, to nie wierzył, że ma do czynienia z tą samą osobą.
Co Pan odpowiada tym, którzy dziś pytają o Pana zdrowie?
Mówię, że nadal jestem chory – na bieganie.
Rozmawiała Karolina Krawczyk
źródło: mp.pl
Karolina Krawczyk: Kiedy pojawiły się u Pana pierwsze kłopoty z nadwagą?
Paweł Szulc: Intensywnie zacząłem tyć w 2000 roku. Dotarłem do wagi 130 kg, nosiłem ubrania w rozmiarze 56.
W którym momencie zorientował się Pan, że nadwaga może być zagrożeniem dla życia?
Prawie 4 lata temu, kiedy wróciłem z Kanady. Miałem 44 lata. Nie mogłem pracować, gdyż bolał mnie bark. Od razu udałem się na oddział neurochirurgii Regionalnego Szpitala Specjalistycznego w Grudziądzu. Okazało się, że mam przepuklinę rdzeniową na odcinku C5–C6. Zmierzono mi ciśnienie, wynosiło 200/100. Pielęgniarka poszła po drugi ciśnieniomierz, bo myślała, że ten, którego użyła, się zepsuł. Przeniesiono mnie na oddział endokrynologiczny. Tam stwierdzono cukrzycę insulinoniezależną, problemy z wątrobą, a dla poziomu cholesterolu zabrakło skali. Pani doktor powiedziała wprost: „Jeśli chce Pan zobaczyć, jak dorastają pańskie dzieci, to musi się Pan wziąć za siebie”. To był moment krytyczny.
Kolejne badania – jak przypuszczam – nie napawały optymizmem?
W lipcu 2014 roku diagnoza brzmiała: wątroba stłuszczona, sięgająca talerza biodrowego. W sierpniu robiono kolejne badania i potwierdzono nadciśnienie tętnicze, dyslipidemię, stwierdzono stłuszczenie wątroby, kamicę nerkową obustronną, dyskopatię i cukrzycę insulinoniezależną. Miałem cukier w moczu. Ciśnienie było na poziomie 150/90, 180/100, 175/100. Glukoza wynosiła 180 mg%. Trzustka nie była widoczna w badaniu.
Wtedy postanowił Pan zadbać o siebie?
Tak! Bez wsparcia mojej kochanej żony nic by z tego nie wyszło. Jest pielęgniarką i też mi powtarzała, że czas na zmiany. Kiedyś trenowałem judo. Spotkałem się z moimi kolegami, którzy są trenerami, udostępnili mi halę sportową. Powiedzieli: „Przychodź, kiedy chcesz i kiedy możesz. Jak nie będziesz wiedział, co robić, podpowiemy ci”. Oni robili trening na macie, a ja po prostu truchtałem albo chodziłem dookoła sali. Padałem po pierwszym okrążeniu! Ale dalej szedłem. I systematycznie zwiększałem sobie okrążenia. Kiedy wyniki już na to pozwalały, zrobiono mi zabieg zespolenia kręgów i wstawiono implant. We wrześniu 2014 roku zacząłem spacerować. Nic innego nie mogłem robić, nie mogłem dźwigać. Na szczęście mamy niedaleko las, więc było gdzie chodzić.
Pojawiły się pierwsze efekty?
Właściwie poprawa nastąpiła od razu po tym, gdy zacząłem stosować dietę dla cukrzyków. Odstawiłem słodycze, cukier, tłusty nabiał i ciężkostrawne potrawy. Przeszedłem na warzywa i chude mięso. I choć na samym początku ruchu było niewiele, to waga spadała. Przed zabiegiem zespolenia kręgów ważyłem już 12 kg mniej. Zajęło to 2 miesiące. Później doszedł ruch i waga systematycznie się zmniejszała.
Otoczenie Pana wspierało?
Żona, dzieci – tak. Ale wielu jest takich, którzy do tej pory myślą, że zwariowałem. „Na stare lata zacząłeś biegać, zobaczysz, kolana sobie zniszczysz”; „Będziesz miał efekt jo jo”; „Nie dasz rady, nie uda ci się, już za późno” – takie słowa słyszałem nie raz. Miałem też wsparcie kolegów z hali, o czym już wspomniałem. Do końca 2014 roku truchtałem właśnie tam. Po zabiegu zacząłem nawet biegać. To był ogromny sukces. Do grudnia 2014 roku zrobiłem takie postępy, że godzina biegania mi nie wystarczała. Chciałem czegoś więcej. Później, w styczniu 2015 roku, pierwszy raz biegałem w terenie. Po prostu kupiłem buty za 60 zł i zacząłem biegać. Najpierw przez 40–50 minut, czyli około 8 km. Systematycznie zwiększałem dystans. Dziś biegam nawet 30 km, a w kwietniu tego roku przebiegłem swój pierwszy maraton.
A jak to wyglądało od strony medycznej? Co mówili lekarze?
Już od samego początku, kiedy byłem na oddziale endokrynologicznym, doktor Małgorzata Karaś Marciniak zalecała przynajmniej godzinę ruchu co drugi dzień albo 30 minut każdego dnia. Poznałem też doktora Mikołaja Wiśniewskiego, był naszym lekarzem rodzinnym. Spodobało mu się to, że biegam. Potraktował mnie nie tylko jak pacjenta, ale też jak partnera. Jego postawa względem mnie dużo mi dała. Po pewnym czasie nawet mi powiedział, że już nie potrzebuję badań, bo jestem „za zdrowy”. Wtedy poczułem ogromną satysfakcję, wiedziałem, że kawał ciężkiej roboty już za mną.
Jakie leki musiał Pan przyjmować w tamtym okresie?
Od samego początku brałem insulinę i leki na nadciśnienie. Zaraz po wyjściu ze szpitala odstawiłem insulinę i przeszedłem na lek doustny. Obecnie na cukrzycę nie biorę nic. Został mi tylko lek na nadciśnienie, najmniejsza dawka. To jest lek, którego się już nie odstawia.
Dlaczego wcześniej przestał Pan uprawiać jakikolwiek sport? Przecież wysiłek fizyczny jest niezbędny dla zdrowia.
Sport nie przynosił mi pieniędzy, musiałem znaleźć pracę, dzięki której będę mógł utrzymać rodzinę. Pracowałem poza Grudziądzem, dojeżdżałem i sporo czasu spędzałem za kółkiem. Na dodatek byłem zatrudniony w przemyśle mięsnym. Odpowiadałem za jakość farszu, więc musiałem wszystkiego próbować. W pracy jadłem to, co słone, więc w domu na odwrót – jadłem tylko słodkie rzeczy.
Jak wyglądał Pana jadłospis w tamtym czasie?
Brałem sporo kanapek do pracy, wszystkie z białego pieczywa. W samochodzie jadłem słodycze, podjadałem między kanapkami. Piłem słodzone napoje, słodziłem kawę i herbatę. W domu jedliśmy ziemniaki z gęstym sosem, tłuste mięso, niewiele warzyw. W ciągu tygodnia zjadaliśmy 5 kg ziemniaków.
Jak dziś wygląda Pana jadłospis?
Wieczorem, po kolacji, zaczynam przygotowywać sobie śniadanie. Najczęściej są to płatki owsiane, do tego siemię lniane, suszone owoce i cynamon. Zalewam to wszystko wrzątkiem, dodaję łyżkę miodu i jogurt naturalny. Odstawiam na noc. Do pracy wstaję o 3:30, wtedy jest czas na posiłek. Piję do tego herbatę ziołową. O 7.00 rano jem pierwszą kanapkę z pieczywa pełnoziarnistego i do tego jabłko. O 9.00 i o 11.00 jem kolejne kanapki. W międzyczasie nie podjadam, piję tylko wodę. Około 13.00–14.00 jest czas na obiad w domu. Najczęściej są to warzywa z chudym mięsem. A na kolację jem coś lekkiego: zazwyczaj sałatkę z surowych warzyw albo chudy nabiał. Dietę ustalałem sobie sam. Dziś w internecie jest wszystko, co potrzebne. Intuicyjnie się do tego zabrałem, bez pomocy dietetyka.
Na stałe wrócił Pan też do uprawiania sportu.
Tak, chociaż na co dzień mam siedzący tryb życia, bo jestem kierowcą taksówki. Po pracy 3 razy w tygodniu biegam, minimum 10 km. Poza tym chodzę na siłownię i wykonuję trening obwodowy. Jestem też w stałym kontakcie z doktorem Wiśniewskim. Czasem się spotykamy, opowiadamy, co u nas, bierzemy udział w warsztatach biegowych w Bydgoszczy.
Jak Pan znajduje czas na to wszystko?
Jeśli ktoś naprawdę chce zmian, to mu się uda. Ale jeśli będzie mówił sobie, że „może jutro zacznę”, to tego nie zrobi. Trzeba sobie wszystko w głowie poukładać i podjąć decyzję. I nie wolno oglądać się na złośliwe komentarze „życzliwych” osób. Mnie wspierali bliscy, a także doktor Wiśniewski.
Po przyjściu z pracy jest jeszcze tyle do zrobienia…
No właśnie – nie wolno mówić „zacznę od poniedziałku”. Bo w poniedziałek coś wypadnie i znów trzeba będzie czekać kolejny tydzień. Znam to doskonale. A przecież można wyprowadzić psa na nieco dłuższy spacer, a nie tylko na 5 minut. To już jest jakiś ruch. Zamiast spędzać czas przed telewizorem, można wyjść na zewnątrz.
A jak teraz reagują ci, którzy nie wierzyli w Pana sukces?
Dziś się mnie pytają, na co choruję, bo tak marnie wyglądam! Rzeczywiście – teraz noszę rozmiar L i ważę 85 kilogramów. Niedawno, podczas badania USG lekarz poprosił mnie o dowód, bo gdy porównał moje wyniki z historią leczenia, to nie wierzył, że ma do czynienia z tą samą osobą.
Co Pan odpowiada tym, którzy dziś pytają o Pana zdrowie?
Mówię, że nadal jestem chory – na bieganie.
Rozmawiała Karolina Krawczyk
źródło: mp.pl
Witam :) Nie rozumiem tylko jednego. Z wywiadu można wyczytać, że ten człowiek odstawił leki na cukrzycę, ale na nadciśnienie już nie może przestać. Dlaczego? Przecież ciśnienie przy takim stylu życia musi się obniżyć.
OdpowiedzUsuńPełen podziw za zmianę wyglądu :) Brawo! Sport i zdrowa dieta to klucz do sukcesu.
OdpowiedzUsuńBardzo inspirujący tekst. :) Życzę wytrwałości i powodzenia! :)
OdpowiedzUsuńFajnie że ktoś ma taką pasję, ja nie mogę biegać za dużo bo mam chore kolana a też lubię ale niestety nie mi to jest pisane :(
OdpowiedzUsuńWow, ten wpis jest mega motywacyjny. Brawo Paweł, że udało Ci się zmienić styl życia!
OdpowiedzUsuń