Przejdź do głównej zawartości

Adopcja serca

Wywiad z Grażyną Barna, inżynierem elektrykiem, mamą dwóch synów - Maćka i Grzesia, która wraz z mężem Krzysztofem zdecydowała się na adopcję dzieci na odległość.

Zacznijmy od tego, co to jest adopcja serca lub adopcja na odległość? W jaki sposób pomaga się takim zaadoptowanym dzieciom?

Misja „Hearth to Hearth Ministries" w ramach której „zaadoptowaliśmy” naszych chłopców oświadcza, że adopcja serca polega na życzliwym przejęciu się losem dziecka (lub młodej osoby), pokryciu kosztów jego utrzymania i wykształcenia, nawiązaniu kontaktu z dzieckiem poprzez wymianę listów i zdjęć, a jeżeli ofiarodawca jest osobą wierzącą – objęciu dziecka codzienną modlitwą. W przypadku innych misji czy organizacji wygląda to tak samo albo bardzo podobnie. Motto takiej działalności można przedstawić jako: „Nie możesz zmienić całego świata, ale możesz zmienić cały świat jednego dziecka”.

W praktyce adopcja serca polega na otaczaniu opieką dziecko, które jest sierotą, półsierotą lub pochodzi z biednej rodziny, przy czym dziecko pozostaje w swoim własnym środowisku kulturowym: przy rodzinie albo w domu dziecka. Rodzic adopcyjny zapewnia środki finansowe, ale bezpośrednią opiekę nad dzieckiem sprawują rodzice albo pracownicy misji lub organizacji. Niektóre misje umożliwiają „adopcję” całej rodziny. W taki sposób możliwe jest otoczenie opieką dużej liczby dzieci – bez wyrywania ich z własnego środowiska kulturowego. Bardzo ważną rzeczą przy adopcji serca jest zapewnienie dziecku wykształcenia. W przypadku dzieci pochodzących z biednych środowisk, zapewnienie wykształcenia lub nauki zawodu jest niezbędne, aby umożliwić im start w dorosłym życiu. Każda misja, z którą się spotkaliśmy, traktuje wykształcenie jako jeden z najwyższych priorytetów.

Skąd wziął się w Waszej rodzinie pomysł, aby właśnie w ten sposób pomagać?

Dzieci w naszym życiu zajmują szczególne miejsce. Razem z mężem przez wiele lat pracowaliśmy z dziećmi. Wiele razy też pomagaliśmy potrzebującym dzieciom. Nigdy jednak nie przyszła nam do głowy adopcja serca, chociaż niejednokrotnie słyszeliśmy o takiej formie pomocy. Kiedy patrzę wstecz, wydaje mi się, że głównym powodem było poczucie bezsilności wobec tak dużej skali problemu, a także naturalny opór przed wejściem w tego typu zobowiązanie. Jak doszło do tego, że zdecydowaliśmy się na taką adopcję? Kilka lat temu zapisałam się na kurs językowy. Jedna z lekcji dotyczyła problemów ogólnoświatowych i sposobów pomocy. Na pierwszej stronie lekcji było zdjęcie wychudzonego dziecka żebrzącego o jedzenie. Podczas kolejnych lekcji przerzucałam szybko tę stronę i czułam szczypanie pod powiekami. Wyobrażałam sobie, że to jedno z moich dzieci jest w takiej sytuacji. Za każdym razem odczuwałam głęboki smutek wynikający z poczucia bezsilności. Z jakiegoś powodu, akurat ta lekcja była przerabiana dłużej niż inne. Pewnego dnia coś we mnie pękło. Pomyślałam: może coś jednak zrobić w tej sprawie... na pewno nie pomożemy wszystkim dzieciom, ale być może jesteśmy w stanie pomóc chociaż jednemu. Po powrocie do domu opowiedziałam mężowi o tej decyzji. Byłam zaskoczona jego gorącym poparciem, bo wcześniej wiele nie rozmawialiśmy na ten temat. Tego wieczoru zaczęłam szukać w Internecie informacji o możliwości takiej adopcji. Znalazłam stronę człowieka, który opisywał działalność misji „Hearth to Hearth Ministries”, która prowadziła domy dziecka w Kenii i Ugandzie. Przejrzałam materiały zamieszczone na stronie tej misji, a następnie przy jego pomocy nawiązaliśmy kontakt z misją. Poprosiliśmy o dwóch chłopców. Nie chcieliśmy sami wybierać, chociaż było to możliwe. W krótkim czasie otrzymaliśmy zdjęcia i dane Collinsa i Steve’a. Zdecydowaliśmy się od razu. Niedługo potem otrzymaliśmy zdjęcia i listy, które chłopcy pisali czekając na sponsorów. Wpłaciliśmy pierwszą kwotę i tak się zaczęło.

Patrząc z perspektywy czasu, od chwili podjęcia tej decyzji, otrzymaliśmy przynajmniej tyle samo ile sami daliśmy. Bardzo dużo nauczyliśmy się o problemach biedy i ubóstwa w różnych krajach. Przestaliśmy odczuwać paraliżujący lęk przed myśleniem o tych zagadnieniach. Mówiąc obrazowo, przestaliśmy stać na brzegu i odwracać oczy, ale wskoczyliśmy do rzeki i płyniemy.

Biorąc dzieci w adopcję trzeba było na pewno podpisać jakąś umowę adopcyjną. Co ona zawiera?

Adopcja serca nie jest adopcją w dosłownym tego słowa znaczeniu. Z formalnego punktu widzenia jest to po prostu darowizna na cele charytatywne, ukierunkowana na konkretne dziecko i obejmująca dodatkowo wsparcie społeczne i duchowe. Na etapie adopcji dziecka otrzymaliśmy informacje dotyczące naszych obowiązków. Dowiedzieliśmy się, co powinniśmy robić, a czego unikać. Co pewien czas otrzymujemy listy, w których administratorzy misji przypominają o podstawowych zasadach. Tak więc nie podpisywaliśmy żadnej umowy i nie mamy do naszych dzieci adoptowanych na odległość żadnych praw, ani też żadnych zobowiązań - poza moralnymi. Zdarza się, że rodzic adopcyjny musi się wycofać ze wsparcia finansowego, gdyż zmieniła się jego sytuacja finansowa. Odpowiedzialny rodzic adopcyjny jak najszybciej informuje wówczas misję o zmianie swojej sytuacji. Jest zachęcany, aby w dalszym ciągu utrzymywał kontakt z dzieckiem, aby nie poczuło się odrzucone.

Ludzie, którzy dokonują adopcji na odległość muszą mieć chyba silną wiarę, że ich środki trafiają tam gdzie trzeba…

Chyba rozumiem, co masz na myśli. Przy każdej działalności charytatywnej pojawiają się ludzie, którzy próbują uszczknąć coś dla siebie. Pierwszy raz spotkaliśmy się z tym zjawiskiem, kiedy pewien człowiek odszedł w siną dal z garniturem i butami mojego męża, które pożyczył jakoby w celu znalezienia pracy. Niestety, podobne sytuacje są często spotykane. To smutne i tragiczne, ale istnieją ludzie, którzy potrafią wykorzystywać dobre serce ludzi oferującym pomoc umierającym z głodu dzieciom. Czytaliśmy o ludziach, którzy wysyłali pieniądze i cenne pamiątki rodzinne dla nieistniejących dzieci. W historii misji, z którą współpracujemy, dwa razy zdarzyło się, że lokalny personel poważnie nadużył zaufania założycieli i amerykańskich administratorów misji. Jeżeli ktoś spotkał się osobiście z taką sytuacją, na pewno może zwątpić w sens jakiejkolwiek pomocy. Moim zdaniem dobrze opisuje to cytat z Pisma Świętego: „Ponieważ bezprawie się rozmnoży, przeto miłość wielu oziębnie” (Mat. 24, 12). Myślę, że osoby decydujące się na ten rodzaj pomocy powinny z jednej strony mieć czułe serce i umieć odczuwać empatię, a z drugiej strony powinny posiadać trzeźwy umysł, umiejętność bezstronnej oceny sytuacji i dużą odporność psychiczną. Pan Jezus jest tu najlepszym dla nas przykładem.

A teraz trochę konkretniej. Dla nas osobiście najlepszą gwarancją dobrego wykorzystania naszych środków są regularne sprawozdania z działalności misji, poparte zdjęciami i faktami. Misja jest zarejestrowana w Kenii, co oznacza, że podlega kontrolom urzędów państwowych. Otrzymujemy od naszych chłopców listy, sprawiające wrażenie autentycznych (coraz lepsze pismo z roku na rok, itp.). Otrzymujemy ich zdjęcia (przedstawiające te same osoby) i wyniki ich egzaminów państwowych. W listach chłopcy wymieniają nasze imiona i odpowiadają na pytania, które zadaliśmy im w poprzednich listach.

Osobom, które myślą o tej formie pomocy, radziłabym, żeby w celu zminimalizowania ryzyka niewłaściwego wykorzystania środków finansowych, przy wyborze misji lub organizacji zwracali uwagę na następujące fakty: misja lub organizacja regularnie (niekoniecznie często) publikuje informacje dotyczące prowadzonej działalności charytatywnej; precyzyjnie określa rodzaj i częstotliwość informacji, które rodzic adopcyjny będzie otrzymywał od swojego dziecka; określa, jakie koszty administracyjne pokrywane są z opłat adopcyjnych; jest organizacją zarejestrowaną i legalnie działającą w kraju swojej siedziby oraz w kraju, w którym prowadzi działalność; na bieżąco kontroluje sytuację dzieci lub rodzin, które posiada pod opieką (stali pracownicy misji, lokalny komitet nadzorczy, duchowni lokalnych społeczności chrześcijańskich, urzędnicy państwowi, inspektorzy misji, itp.). Podczas trwania adopcji należy zwracać uwagę, czy otrzymujemy takie informacje o dziecku, jakie zostały zadeklarowane. W przypadku niedotrzymywania przez misję zobowiązań, należy niezwłocznie prosić o wyjaśnienie przyczyny opóźnienia.

Podsumowując, oboje z mężem jako rodzice adopcyjni robimy wszystko, co możemy, aby upewnić się, że nasze pieniądze są wykorzystywane zgodnie z przeznaczeniem. Niezależnie od tego mamy jednak świadomość, że „kto lituje się nad ubogim, pożycza Panu” (Przyp. 19, 17), a więc, że to Jemu okazujemy miłość i szacunek naszym zaangażowaniem w życie dzieci, niezależnie od niewłaściwych decyzji podjętych przez innych ludzi.

Kim są Wasze zaadoptowane dzieci? Co o nich wiecie?

Steve
Obaj chłopcy są Kenijczykami z plemienia Luo. Przebywają na stałe w domu Good Samaritan Lwanda Home w Homa Bay, położonym przy wschodnim brzegu jeziora Wiktorii. Collins Ouma Oremo ma 16 lat i uczy się w pierwszej klasie liceum. Jego ojciec zmarł 7 lat temu na malarię, matka jest chora i nie może się nim opiekować (co w tym kraju najczęściej oznacza, że jest chora na AIDS). Collins ma sześcioro rodzeństwa. W czerwcu tego roku był czwarty w klasie pod względem wyników w nauce (na 27 uczniów). Z okazji Dnia Edukacji uzyskał nagrodę jako najlepszy uczeń z nauk ścisłych w regionie. Jeżeli utrzyma poziom, ma szanse na otrzymanie stypendium rządowego podczas studiów. Steve Odhiambo 28 października skończy 14 lat. Ojciec zmarł osiem lat temu na malarię, matka jest chora. Jest jedynakiem. Steve uczy się w ósmej klasie szkoły podstawowej. Na teście uczniów klas ósmych uzyskał 275 punktów na 500 możliwych, w związku z tym, w przyszłym roku szkolnym (który w Kenii rozpoczyna się w styczniu) może rozpocząć naukę w szkole średniej.   

Od jak dawna wspieracie Steve’a i Collinsa?

Od lutego 2008 roku, czyli ponad cztery i pół roku.

A w jaki sposób kontaktujecie się ze swoimi dziećmi w Afryce? Czy często ma miejsce taki kontakt?

Otrzymujemy od nich jeden lub dwa listy na rok oraz zdjęcia – do tej pory jedno na rok. Jesteśmy przez administratorów misji informowani o ważniejszych wydarzeniach w ich życiu, np. o ukończeniu szkoły, egzaminach, szczególnych osiągnięciach. Otrzymujemy kopie wyników egzaminów oraz wywiadów przeprowadzanych z nimi przez pracownika socjalnego misji. Na stronie internetowej misji (www.hthm.org) publikowane są mniej więcej raz na miesiąc informacje o bieżącej sytuacji we wszystkich trzech domach dziecka prowadzonych przez misję oraz zdjęcia, a raz na kwartał wydawany jest biuletyn informacyjny, w którym zawarte są bardziej szczegółowe informacje.

Collins
Ze swojej strony możemy pisać listy, które wysyłamy bezpośrednio do chłopców, na adres skrytki pocztowej domu Good Samaritan Lwanda Home. Możemy pisać dowolnie często, w praktyce kilka do kilkunastu razy na rok. Wysyłamy więc listy, kartki okolicznościowe i urodzinowe, zdjęcia naszej rodziny, widokówki, informacje o Polsce. Przez pewien czas pisaliśmy też do trzech innych chłopców, którzy nie mieli rodziców adopcyjnych. Teoretycznie możemy wysyłać paczki, ale z tym jest związanych kilka problemów: koszty nadania paczki są wysokie, a w Kenii pobierane jest cło. Oprócz tego, niektóre dzieci nie mają rodziców adopcyjnych i nie otrzymują nawet listów, dlatego administratorzy odradzają wysyłanie paczek do poszczególnych dzieci. Zamiast tego, podobnie jak inni rodzice adopcyjni, wpłacamy pieniądze na specjalny fundusz podarunkowy prowadzony przez misję, z którego dwa razy na rok dla każdego dziecka kupowane są prezenty. Kilka lat temu przesłaliśmy pieniądze na zakup własnych egzemplarzy Pisma Świętego dla naszych chłopców i kilku innych.

Myśleliście może o tym, by się kiedyś z nimi rzeczywiście spotkać…?

Wiele razy. Steve i Collins też nieśmiało wspominali o tym w listach. Misja pozwala na zorganizowanie takich spotkań. Niestety, koszty takiej wyprawy byłyby bardzo wysokie. Za pieniądze wydane na jednorazowy wyjazd całej naszej rodziny do Kenii moglibyśmy opłacić połowę studiów dla jednego z chłopców. Na razie więc taki wyjazd musi pozostać w sferze marzeń. Na chwilę obecną możemy powiedzieć, parafrazując piosenkę Larry’ego Normana: „I hope I'll see you … someday but if I don't, I hope I'll see you in heaven” (Mam nadzieję, że pewnego dnia spotkam cię…, a jeżeli nie, to mam nadzieję, że spotkam cię w Niebie).

A Wasi synowie? Jak oni do tego podchodzą? Jak często rozmawiacie o adoptowanych dzieciach? Często ich wspominacie? 

Praktycznie Steve i Collins są częścią naszego życia. Nasi synowie są dumni ze swoich „przyrodnich braci”. Jesteśmy zaskoczeni tym, że podczas wieczornych nabożeństw rodzinnych zawsze, przynajmniej jeden z naszych rodzonych synów, modli się o naszych adoptowanych chłopców, a także o tych trzech chłopców, do których pisaliśmy listy dopóki nie otrzymali rodziców adopcyjnych. Oczywiście, dla dzieci „bracia”, których nie można dotknąć, ani pograć z nimi w piłkę są do pewnego stopnia postaciami abstrakcyjnymi. Bardzo pomagają tutaj zdjęcia i listy, zarówno te otrzymywane jak i te pisane. Zdjęcia Steve’a i Collinsa, oprawione w ramki, stoją w centralnym miejscu pokoju dziennego. Każdy otrzymany od nich list jest wielkim wydarzeniem w życiu naszej rodziny. Każdy pisany przez nas list jest również dużym wydarzeniem. Jest podpisywany przez całą naszą czwórkę, a czasami też przez obecnych członków dalszej rodziny. Mamy nadzieję, że przez to nasze dzieci nauczą się właściwej i mądrej pomocy innym ludziom i uświadomią sobie, że nie powinniśmy żyć tylko i wyłącznie dla siebie samych.

Gdyby ktoś chciał powiększyć swoją rodzinę dokonując adopcji na odległość, gdzie może się udać?

Proponowałabym rozpocząć od sprawdzenia, czy Kościół, do którego uczęszcza, nie prowadzi działalności charytatywnej tego typu, albo czy nie ma wśród jego znajomych osoby, która już jest zaangażowana w taką działalność i może doradzić oraz dopomóc. Można też posłużyć się Internetem, wpisując w okno wyszukiwarki hasła „adopcja serca” lub „adopcja na odległość” w języku polskim, „sponsor orphan” w języku angielskim lub odpowiedniki tych haseł w innych językach. Ze swojej strony, ja z mężem też możemy pomóc w ramach skromnych rezerw czasowych, odwdzięczając się za pomoc, której ktoś nam kiedyś udzielił. Poniżej podaję kilka przykładowych stron, na które natrafiliśmy podczas swoich poszukiwań: www.hthm.org, www.blessthechildreninc.org, www.compassion.com, www.acichild.com, www.adopcjaserca.pl.

Dziękuję Ci za rozmowę i życzę radości w realizowaniu tego pięknego celu.

Wywiad prowadziła Agata Radosh (www.siegnijpozdrowie.org)

Komentarze

  1. Chwała Panu za Wasze otwarte serca. Jezus powiedział, że jesteśmy stworzeni dla dobrych uczynków, które już wcześniej przygotował do wypełnienia. To do nas należy wybór.

    OdpowiedzUsuń
  2. myślała kiedyś o tym, ale pomysł nie przeszedł... gdyby tylko rodzina chciała się zgodzić, to byłabym gotowa na taką adopcje

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze publikowane są po zatwierdzeniu. Jeżeli szukasz swojego komentarza lub odpowiedzi na niego, sprawdź czy wszystkie są wczytane - użyj polecenia "Wczytaj więcej".

Popularne posty

Czy Jan Chrzciciel był wegetarianinem?

Zgodnie z twierdzeniem zawartym w Mt 3,4 oraz Mk 1,6 dieta Jana Chrzciciela składała się z „szarańczy i miodu leśnego” [gr. akrides , l.mn. słowa akris ]. Nie wiadomo, czy ewangeliści mieli na myśli, że Jan nie jadał niczego innego poza szarańczą i miodem leśnym, czy też, że stanowiły one główne składniki jego pożywienia. Możliwe jest również, że „szarańcza i miód leśny” uważane były za składniki wyróżniające dietę proroka, podobnie jak „odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany” sprawiały, że był uważany za następcę starożytnych proroków. Jan mógł też ograniczać się do spożywania „szarańczy i miodu leśnego” tylko wtedy, gdy inne produkty spożywcze nie były łatwo dostępne. „Szarańcza i miód leśny” mogły w końcu stanowić jedynie przykłady różnorodnych produktów spożywczych dostępnych w naturze, a nazwy te należy traktować jako stosowany w krajach Orientu obrazowy sposób na podkreślenie jego samotniczego, pełnego wstrzemięźliwości życia, które wiódł z dala od ludzi. Z uwagi na fak...

Niebezpieczne owoce morza

Coraz częściej na polskich stołach goszczą frutti di mare , czyli mięczaki (małże, omułki, ostrygi, ślimaki, ośmiornice, kalmary) i skorupiaki (krewetki, kraby, homary, langusty). Dietetycy chwalą owoce morza ze względu na cenne wartości odżywcze, jednak ich spożywanie może wywołać zatrucia pokarmowe. Spożywanie owoców morza staje się w Polsce coraz popularniejsze, a więc i prawdopodobieństwo zatruć po ich spożyciu wzrasta. Większość zatruć wywołuje negatywne objawy neurologiczne lub ze strony układu pokarmowego. Niektóre mogą być śmiertelne dla człowieka — śmiertelność może sięgać 50 proc. przypadków. Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze, zatrucia są spowodowane zanieczyszczeniem środowiska życia tych stworzeń fekaliami ludzkimi, w których mogą być obecne bakterie z rodzaju Salmonella lub Clostridium. Po drugie, większość owoców morza to filtratory — działają jak bardzo wydajny filtr wody. Można to sprawdzić, wrzucając małża do akwarium, w którym dawno nie wymieniano wody ...

Człowiek i zdrowie

Posłuchajcie bajki... Bajka Ignacego Krasickiego „Człowiek i zdrowie” jest smutną uwagą nad bezmyślnością, z jaką ludzie traktują swoje ciała. W utworze przedstawione zostają dwie postacie – człowiek, który oczywiście oznacza wszystkich ludzi i zantropomorfizowane zdrowie. Bohaterowie idą razem jakąś nieokreśloną drogą – drogą tą jest oczywiście życie. Na początku człowieka rozpiera energia, chce biec i denerwuje się, że zdrowie nie ma ochoty podążać za nim. Nie spiesz się, bo ustaniesz – ostrzega zdrowie, ale człowiek nie ma ochoty go słuchać. Wreszcie człowiek się męczy i zwalnia – przez pewien czas idą ze zdrowiem obok siebie. Po pewnym czasie to zdrowie zaczyna wysuwać się na prowadzenie, jego towarzysz zaś nie może nadążyć. Iść nie mogę, prowadź mnie – prosi zdrowie, to zaś odpowiada, że trzeba było słuchać jego wcześniejszych ostrzeżeń i znika, zostawiając człowieka samego. W ten sposób przedstawione zostają trzy etapy życia. Najpierw, w młodości, człowiek nie dba o swoje ...

O przaśnych chlebach, czyli podpłomykach i macach

W dawnych czasach chlebem nazywano cienki placek - z roztartych kamieniami ziaren, wody i odrobiny soli, wypiekany na rozgrzanych kamieniach. Taki, nazwijmy go dalej chleb, był przaśny (nie podlegał fermentacji) i dlatego określano go słowem "przaśnik". Słowianie takie pieczywo nazywali podpłomykami. Hindusi mówią o nim czapatti, Żydzi maca, a Indianie tortilla. Więc bez cienia wątpliwości rzec można, że chleby przeszłości posiadały zdecydowanie inną recepturę niż dzisiejsze chleby. Nie było w nich przede wszystkich ani drożdży, ani zakwasu. Świeże, przaśne pieczywo jest zdrowe, w przeciwieństwie do świeżego pieczywa na drożdżach czy zakwasie. Przaśne podpłomyki nie obciążają żołądka kwasem i fermentacją. Dziś, wzorem naszych prapradziadów możemy także spożywać przaśny, niekwaszony chleb. Najprostszy przepis na podpłomyki to: wziąć mąkę, wodę i trochę soli. Z tych składników zagnieść ciasto, dodając mąkę w takiej ilości, aby ciasto nie kleiło się do palców. Z kolei r...

O rybach dobrych i złych

Nie, to nie będzie bajka o posłusznych i niegrzecznych rybkach, choć z pewnością nie jeden z nas chciałby oderwać się od codziennej rzeczywistości, powspominać okres dzieciństwa i poczuć, przynajmniej na chwilę, błogą beztroskę. Czy ktoś dziś słyszał o rybach dobrych i złych? Prędzej możemy się dowiedzieć o rybach świeżych lub zepsutych; o tym, że cuchnące odświeżają, zmieniają datę przydatności do spożycia i sprzedają prawie jako wczoraj złowione. Ale o dobrych i złych ktoś słyszał? Rzadko, a szkoda, bo dobre mogą przynieść z sobą dobro, a złe...