Przejdź do głównej zawartości

Wegetariańska ścieżka

Na stronie Sięgnij po zdrowie wprowadzamy nową kategorię wpisów – wywiady. A zaczynamy od wywiadu z Agatą Radosh, działaczką Stowarzyszenia Promocji Zdrowego Stylu Życia, która dzieli się swoim doświadczeniem bycia wegetariańską mamą.

Wegetariańska mama, Agata Radosh
z synami Jeremiaszem i Mateuszem
Pani Agato! W poszukiwaniu ciekawych informacji o wegetarianizmie trafiłam w Internecie na stronę Stowarzyszenia Promocji Zdrowego Stylu Życia, które prowadzi Pani w Poznaniu. Poznałam tam Panią jako wegemamę! Czy zechce Pani podzielić się swoją drogą do dobrych decyzji w kwestii odżywiania swoich dzieci?

Jeżeli tylko to co mam do przekazania doda odwagi tym, którzy dopiero rozpoczynają przygodę z wegetarianizmem lub wpłynie na podjęcie takiej decyzji wśród tych, którzy wahają się w obawie, czy dieta wegetariańska zaspokoi potrzeby ich dzieci, to chętnie podzielę się swoim doświadczeniem.

Zatem od kiedy i z jakich powodów przeszła Pani na wegetarianizm?

Wszystko rozpoczęło się w 1991 roku. Usłyszałam wtedy na własne uszy świadectwo człowieka, który przestał jeść mięso i po latach stosowania diety wegetariańskiej był w doskonałej formie. Uprawiał nawet sport! Było to dla mnie, nastoletniej dziewczyny, zdumiewające! Nigdy wcześniej nie rozmawiałam z wegetarianinem! Krzysztof, bo tak miał na imię, podkreślał głównie zdrowotny aspekt wegetarianizmu. Mówił, jak ustąpiły jego liczne dolegliwości po tym, gdy zrezygnował z mięsa. Argumenty jakie przedstawił podczas godzinnego wykładu sprawiły, że zapragnęłam i ja zmienić coś w swoim życiu, zmienić sposób odżywiania się (wychowałam się w domu gdzie jadało się mięso). A koronny argument na rzecz wegetarianizmu jaki wysunął, pochodził ... z Bibli, z Księgi Rodzaju 1, 29. Napisano tam, że Bóg stworzył człowieka jako istotę roślinożerną! Nie mogłam uwierzyć, że Bóg zajmuje stanowisko nawet w kwestii diety! A ponieważ fascynowała mnie już w tym czasie ta święta księga, nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, że chcę zostać wegetarianką! Jako chrześcijanka, postanowiłam zaufać nie tyle Krzysztofowi, co Bogu… jeśli jest moim Stworzycielem, to wie co dla mnie jest najlepsze. Uznałam słuszność tych wskazówek żywieniowych, których Bóg udzielił pierwszemu człowiekowi. I tak rozpoczęła się moja wegetariańska ścieżka, którą idę do dziś.

Jak przebiegała ciąża i jak lekarze reagowali na jej "bezmięsność".

Jeszcze przed pierwszą ciążą, rozczytana w nielicznych dostępnych opracowaniach o wegetarianizmie, powzięłam decyzję o odstawieniu produktów nabiałowych i jaj. Jednak na początku ciąży postanowiliśmy z mężem, że zostanę jeszcze przy krowim mleku, tak „na wszelki wypadek” i aby „uspokoić” zaniepokojonych rodziców i moją teściową, która była lekarzem pediatrą. Nie było to wówczas mleko UHT. ;)

Więc Jeremiasz urodził się z ciąży roślinnej plus mleko. Ciąża przebiegała prawidłowo. Morfologia była ok. W pierwszym trymestrze rutynowo przyjmowałam kwas foliowy i żelazo. Przytyłam 13 kg. Lekarz prowadzący nie miał chyba wcześniej takiej „dziwnej pacjentki”. Na początku nie mógł uwierzyć, że „ktoś ma odwagę eksperymentować na własnym dziecku!”. Starał się mnie nakłonić do jedzenia mięsa, chociażby do ryb, mówiąc, że urodzę małe i słabe dziecko, a i nie wiadomo czy będzie zdrowe… Ginekolog, po kilku rozmowach z moim mężem (który podpierał się badaniami naukowymi wykazującymi korzystny wpływ diety wegetariańskiej na zdrowie dorosłych oraz dzieci), stał się bardziej przychylny. Kontrolne USG uspokajały lekarza, a nam dodawały pewności, że dobrze wybraliśmy.

A poród? Rodziliśmy razem z mężem, tuż po zakończeniu akcji „Rodzić po ludzku” w nagrodzonym tyskim szpitalu. To był medialny poród. Radio, prasa, wywiady, zdjęcia. Wszyscy czekali na Jeremiasza. Szpital Wojewódzki ciekaw był jakie dziecko urodzi się z ciąży wegetariańskiej. No i urodził się „kloc”, jak powiedziała położna, ważący 4150g. Do tego z najlepszą morfologią na oddziale! Apgar 10. Wszyscy byli zdumieni. Druga ciąża była już w pełni wegańska. No i również wegański zdrowy maluch. :)

Jak pediatrzy reagowali na fakt, że Pani dzieci nie jadły mięsa?

Tuż po narodzinach Jeremiasza powiedziałam, że koniec z mlekiem. Byłam przekonana, że chce wykarmić go tylko roślinami. Wegańsko. Gdy synek miał 7 miesięcy, prowadząca pani doktor stwierdziła, że już najwyższy czas wprowadzać powoli mięso do diety. Wtedy kolejny raz oznajmiłam, że Jeremiasz będzie dzieckiem wegańskim, na co usłyszałam, że muszę w takim razie zmienić lekarza, bo pani doktor nie chce odpowiadać za niedorozwój fizyczny i umysłowy mojego dziecka… Więc wybrałam innego lekarza. Nowy pediatra nie był zbyt przychylny, ale nie przeszkadzał… A dziecko rosło, przybierało na wadze, ważąc w 12 miesiącu 12 kg, będąc wykarmione tylko na tej „wegańskiej” piersi. W 11-tym miesiącu syn zaczął chodzić, a mając 18 miesięcy mówił już pełnymi zdaniami. Gdy zamieszkaliśmy w Poznaniu zapisaliśmy chłopców do lekarza, który do dzisiejszego dnia prowadzi chłopców (choć bardzo rzadko ich widuje:). Pan doktor, choć nie miał w tamtym czasie szerokiej wiedzy na temat opieki nad dziećmi na diecie roślinnej, wspierał nas jak mógł. Tak jakby ufał, że to jest możliwe…

Jak wytłumaczyła Pani dzieciom dlaczego nie jedzą mięsa?

Mamy dość liczne wegetariańskie towarzystwo. Rzadko bywaliśmy w gronie jadających mięso. Nie często więc dzieci w młodszym wieku (poza przedszkolem) miały kontakt z mięsem. Dopiero szkoła przyniosła nowe doświadczenia. I na tym etapie zaczęło się szersze tłumaczenie.

Zawsze ważna była dla nas kwestia toksyczności mięsa. Wyjaśnialiśmy, w zrozumiały dla nich sposób, skąd pochodzi mięso, co spożywają zwierzęta hodowlane, jak są traktowane przed ubojem. Akurat w tym czasie świat przeżywał chorobę szalonych krów i ptasią grypę. Mówiliśmy, że nie ma obaw iż zachorujemy, bo nie spożywamy produktów, które mogą być skażone. Przytaczałam raporty donoszące o tym, że mięso nie służy zdrowiu, że wiele chorób ma swoje źródło w spożywaniu mięsa. Dzieci same widziały jak ich koledzy i koleżanki chorują. Antybiotyk za antybiotykiem. Wszyscy w otoczeniu mieli infekcje, a one nie. I wydaje mi się, że rozumiały tę kwestię.

Zawsze gdy tylko potrzebowałam wsparcia, argumenty wprost same przychodziły. Pamiętam jak któregoś razu będąc w czytelni, znalazłam artykuł o najlepszych sportowcach – oczywiście wegetarianach! Skserowałam go więc, przyniosłam do domu i dałam chłopcom do przeczytania. A ponieważ chłopcy uprawiali sport i naturalnie chcieli osiągnąć na tym polu sukces (i osiągali), zostali utwierdzeni w tym, że wegetariańskie posiłki jakie im podaję umożliwią im zdobycie lepszej sprawności niż ich rówieśnikom. Pili chętnie ulubionego szejka dla sportowców, z bananów i masła orzechowego, który dawał im siłę słonia i prędkość geparda. ;)

Podawałam za przykład również wielkich ludzi – Sokratesa, Pitagorasa, Einsteina i innych nie spożywających mięsa. Za św. Franciszkiem powtarzałam, że zwierzęta to przyjaciele człowieka i nie należy dla zaspokojenia smaku odbierać im życia. Uczyłam jak należy zapatrywać się na życie zwierząt, jak okazywać miłosierdzie tym czującym stworzeniom, które należą przecież do Boga.

Na szczęście, za sobą mamy czasy, gdy jedzenie mięsa było przejawem bogactwa i dostatku, a wegetarianizm kojarzył się tylko z ideologią czy przekonaniami religijnymi. Skoro żyjemy w czasach gdzie jedzenie mięsa nie jest niezbędne, gdzie mamy pod dostatkiem roślinnej żywności, która zaspokoi wszelkie potrzeby organizmu, to spożywanie mięsa jest przejawem niewiedzy lub przyzwyczajenia. Napisał to też dr Neal Barnard w swojej książce: „Jedyne powody jedzenia mięsa to przyzwyczajenie albo niewiedza”. Pytałam więc chłopców: „Dlaczego mamy zabijać zwierzęta dla pokarmu, skoro jest tak dużo innych rzeczy do jedzenia?”. Łatwiej wtedy przyjąć mój największy argument, ten z Księgi Rodzaju , że wegetarianizm to Boża dieta dla człowieka i sposób na danie wytchnienia Ziemi i zwierzętom. Dzieci uznawały autorytet swoich rodziców. Widziały, że ciągle wzbogacamy wiedzę i ufały nam.

Jak rodzina reagowała na Pani i dzieci wegetarianizm?

Nie było łatwo. :) Rodzice obawiali się jakie będą konsekwencje naszej decyzji. Próbowali początkowo przemycać nam to i owo (np. jajko w kotlecie z soczewicy). Jednak, gdy widzieli, że ja nie choruję, a dzieci zdrowo rosną, zaakceptowali nasz wybór. Dziś moja mama specjalizuje się w wegetariańskich kotletach. :)

Jak sobie Pani poradziła z żywieniem dzieci w żłobkach i przedszkolu?

Moje dzieci chodziły tylko do przedszkola. Jeremiasz zaliczył aż trzy różne (co było związane z pracą męża). W każdym spotykałam się ze zrozumieniem naszego wyboru. Po prostu, w przedszkolu dzieciaki jadły wszystko, co pochodziło ze świata roślin. Poprzedniego dnia czytałam przedszkolny jadłospis, a kolejnego przynosiłam w pojemnikach dzieciom odpowiednio – kotleta z ciecierzycy, pastę ze słonecznika, pieczeń z nasion itp. Więc zamiast gulaszu z wieprzowiną one obok ziemniaków miały na talerzu kotleta z ciecierzycy. Zupę odlewano dla nich z roślinnego wywaru.

Myślę, że przychylność ludzi, których spotykałam na drodze, wypływała też z faktu naszej dojrzałości i medycznego wykształcenia. Łatwiej wtedy zaufać takim rodzicom.

Z jakimi mitami spotkała się Pani na temat wegetariańskiego malucha?

No oczywiście, że bez mięsa to będzie trudno o właściwy rozwój dziecka, że to wręcz niemożliwe, bo skąd białko pełnowartościowe. To chyba największy mit, myślę, że w XXI wieku już obalony. Inny to – skąd żelazo pani weźmie? A skąd wapń? Siły nie będą mieli… Było ich kilka.

Skąd czerpała Pani wiedzę na temat składników odżywczych niezbędnych w diecie wegetariańskiego dziecka?

Pierwsza książka, która kształtowała mnie w tym temacie miała tytuł: „Chrześcijanin a dieta” autorstwa amerykanki Ellen White. Przedstawia ona holistyczne podejście do zdrowia i poświęca wiele miejsca wegetariańskim dzieciom. Muszę powiedzieć, że na początku lat 90. ubiegłego wieku, poza książkami dr Kingi Wiśniewskiej-Roszkowskiej i Marii Grodeckiej, traktujących o wegetarianizmie, nie było prawie nic więcej o tym w księgarniach. Potem pojawiała się książka kucharska S. Brown.

Dużym wsparciem był dla mnie mąż (też wegetarianin o dłuższym stażu niż ja), który tłumaczył dla nas zachodnią literaturę, w tym też naukową. Jego zawodowe kontakty z czołowymi przedstawicielami świata medycznego w Polsce zapewniały nas, że właściwie prowadzona dieta roślinna jest odpowiednia nawet dla małych dzieci. Szczególnie jesteśmy wdzięczni za wsparcie panu prof. Wojciechowi Drygasowi, prof. Witoldowi Szostakowi i pani prof. Barbarze Cybulskiej. 

Poznałam w tym czasie także prof. Waltera Veitha, który jest fizjologiem i naukowcem weganinem. Będąc zaproszonym do Polski, nagrał serię wykładów pt. „Tajemnice twojego zdrowia”, które stały się dla mnie prawdziwą skarbnicą wiedzy. Poza tym, krąg naszych znajomych poszerzał się z czasem o wegerodziców. Więc dzieliliśmy się swoim doświadczeniem, przepisami i było nam łatwiej. Mocno wierzyliśmy, że urozmaicona, zbilansowana dieta zaspokoi wszelkie potrzeby naszych dzieci.
Poza tym, jako chrześcijanka, korzystałam z przywileju modlitwy. Prosiłam o mądrość, pouczenie mnie jak prowadzić zdrową kuchnię dla wegańskich dzieci. Miałam pokój w sercu.

Czy zdarzyło się kiedyś, że Pani dziecko chciało spróbować mięsa – jaka była Pani reakcja, lub gdyby taka sytuacja miałaby miejsce, jak zareagowałaby Pani na takie pragnienie?

Oczywiście, że się zdarzyło i zdarza się od czasu do czasu. Moje dzieci są normalnymi dziećmi, nie były pod kloszem wychowywane, a granice ich wolności określają merytoryczne argumenty przemawiające za dietą wegetariańską. Nie wierzę, że są jakieś dzieci wegetariańskie, które nie chciały poznać w jakimś czasie smaku mięsa. Chyba, że wychowane w całkowitej izolacji… Moje dzieci mają jedzących mięso dziadków, kolegów… A że dziadkowie nie jedzą posiłków w ukryciu :-), dzieci będąc w odwiedzinach chciały kiedyś spróbować co takiego dziadek ma na talerzu. Nigdy tego nie zapomnę, kiedy mój starszy syn mając około trzech lat pierwszy raz posmakował mięsa właśnie u dziadków. Pomimo długotrwałego żucia nie udało mu się tego kawałka mięsa przełknąć i powrócił on na talerz ;-). Dziś to już prawie dorosłe dzieci (17 i 15 lat). 

Wiedziałam, że w wieku młodzieńczych poszukiwań chłopcy mogą chcieć spróbować tego i owego… I wiem, że poznali też smak cheeseburgera w McDonaldzie… Wcześniej smuciło mnie to, lecz obecnie cieszę się, że moi młodzi panowie nie nalegają na obecność mięsa w domu i deklarują chęć bycia wegetarianami. Są wdzięczni za zdrową kuchnię w domu. Radują się z tego, że żyją w rodzinie promującej zdrowy tryb życia. Choć spożywanie lub niespożywanie mięsa nie czyni nikogo lepszym człowiekiem, to oni dumni są z faktu przynależności do populacji najdłużej żyjących ludzi na świecie.
W moim zrozumieniu, to co stanowi podstawę diety określa jej rodzaj. Przestrzeganie jakiejś diety nie może stać się głównym celem w życiu, a okazjonalne spróbowanie kawałka mięsa nie przekreśla bycia wegetarianinem. To niedobrze, gdy obsesyjnie postrzega się kwestię zdrowego odżywiania, gdy na tle diety dochodzi do konfliktów interpersonalnych, gdy narzucamy sobie jakiś reżim. Nie chcę by nasze dzieci miały poczucie winy z powodu tego, że czasami (np. pod wpływem grupy rówieśniczej) ulegną i zjedzą jakiś kąsek mięsa. Ortorektyków coraz więcej. Nie chcę by popadły w tę skrajność. Cenimy z mężem każdą dobrą decyzję naszych synów i wierzymy, że przyszłość, że dojrzałość przyniesie siłę do wytrwania w dobrych zasadach, jakie w nich wpajaliśmy.

Czy Pani zdaniem, wychowywanie dziecka jako wegetarianina kształtuje jego osobowość? Np. czy wpływa na większą empatię, wrażliwość na krzywdę innych, miłość do zwierząt ..?

Jestem głęboko przekonana o tym, że największy wpływ na psychikę, osobowość i charakter dziecka ma wzrastanie w kochającej się i poświęcającej dziecku czas rodzinie. Wartości moralne, empatia, wrażliwość, łagodność, o ile są częścią życia rodziców, zostaną zaasymilowane przez dzieci. To uczuciowa atmosfera jest odpowiednim podłożem do powstawania właściwych postaw wobec życia. Lata wczesnego dzieciństwa odgrywają tu największą rolę. To najlepszy czas na kształtowanie charakteru.

Wegetarianizm w pewnym stopniu na pewno wpływa na osobowość. Wychowując nasze dzieci skupiliśmy się na diecie jako źródle zdrowia fizycznego i sił witalnych. Dzieci są łagodne mają wrażliwe usposobienie, ale jak wyżej wspomniałam, nie dieta ma tu kluczowe znaczenie. Ciepło jakie wytworzyliśmy wokół nich miało znaczący wpływ na rozwój tych szlachetnych cech, a dieta zadziałała tylko wspomagająco. Przecież osoby stosujące mięso w kuchni też mogą być i są ludźmi wrażliwymi, łagodnymi itp. Zgodzę się, że dieta wegetariańska może mieć nieco większy wpływ na kształtowanie stosunku do innych w przypadku rodzin, gdzie główny motyw bycia wege jest po stronie etycznej. Ale pamiętajmy, miłości nie da się zastąpić dietą …

Dzięki Bogu, Jego mądrym radom i zaleceniom nasze dzieci są zdrowe i szczęśliwe. Złe przepowiednie nie sprawdziły się…

Dziękuję serdecznie za podzielenie się tymi myślami.

Rozmowę prowadziła Magdalena Sikoń, założycielka portalu www.wegemaluch.pl.
Wywiad pochodzi z dnia 30 października 2011.

Komentarze

Popularne posty

Czy Jan Chrzciciel był wegetarianinem?

Zgodnie z twierdzeniem zawartym w Mt 3,4 oraz Mk 1,6 dieta Jana Chrzciciela składała się z „szarańczy i miodu leśnego” [gr. akrides , l.mn. słowa akris ]. Nie wiadomo, czy ewangeliści mieli na myśli, że Jan nie jadał niczego innego poza szarańczą i miodem leśnym, czy też, że stanowiły one główne składniki jego pożywienia. Możliwe jest również, że „szarańcza i miód leśny” uważane były za składniki wyróżniające dietę proroka, podobnie jak „odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany” sprawiały, że był uważany za następcę starożytnych proroków. Jan mógł też ograniczać się do spożywania „szarańczy i miodu leśnego” tylko wtedy, gdy inne produkty spożywcze nie były łatwo dostępne. „Szarańcza i miód leśny” mogły w końcu stanowić jedynie przykłady różnorodnych produktów spożywczych dostępnych w naturze, a nazwy te należy traktować jako stosowany w krajach Orientu obrazowy sposób na podkreślenie jego samotniczego, pełnego wstrzemięźliwości życia, które wiódł z dala od ludzi. Z uwagi na fak...

Niebezpieczne owoce morza

Coraz częściej na polskich stołach goszczą frutti di mare , czyli mięczaki (małże, omułki, ostrygi, ślimaki, ośmiornice, kalmary) i skorupiaki (krewetki, kraby, homary, langusty). Dietetycy chwalą owoce morza ze względu na cenne wartości odżywcze, jednak ich spożywanie może wywołać zatrucia pokarmowe. Spożywanie owoców morza staje się w Polsce coraz popularniejsze, a więc i prawdopodobieństwo zatruć po ich spożyciu wzrasta. Większość zatruć wywołuje negatywne objawy neurologiczne lub ze strony układu pokarmowego. Niektóre mogą być śmiertelne dla człowieka — śmiertelność może sięgać 50 proc. przypadków. Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze, zatrucia są spowodowane zanieczyszczeniem środowiska życia tych stworzeń fekaliami ludzkimi, w których mogą być obecne bakterie z rodzaju Salmonella lub Clostridium. Po drugie, większość owoców morza to filtratory — działają jak bardzo wydajny filtr wody. Można to sprawdzić, wrzucając małża do akwarium, w którym dawno nie wymieniano wody ...

Człowiek i zdrowie

Posłuchajcie bajki... Bajka Ignacego Krasickiego „Człowiek i zdrowie” jest smutną uwagą nad bezmyślnością, z jaką ludzie traktują swoje ciała. W utworze przedstawione zostają dwie postacie – człowiek, który oczywiście oznacza wszystkich ludzi i zantropomorfizowane zdrowie. Bohaterowie idą razem jakąś nieokreśloną drogą – drogą tą jest oczywiście życie. Na początku człowieka rozpiera energia, chce biec i denerwuje się, że zdrowie nie ma ochoty podążać za nim. Nie spiesz się, bo ustaniesz – ostrzega zdrowie, ale człowiek nie ma ochoty go słuchać. Wreszcie człowiek się męczy i zwalnia – przez pewien czas idą ze zdrowiem obok siebie. Po pewnym czasie to zdrowie zaczyna wysuwać się na prowadzenie, jego towarzysz zaś nie może nadążyć. Iść nie mogę, prowadź mnie – prosi zdrowie, to zaś odpowiada, że trzeba było słuchać jego wcześniejszych ostrzeżeń i znika, zostawiając człowieka samego. W ten sposób przedstawione zostają trzy etapy życia. Najpierw, w młodości, człowiek nie dba o swoje ...

O przaśnych chlebach, czyli podpłomykach i macach

W dawnych czasach chlebem nazywano cienki placek - z roztartych kamieniami ziaren, wody i odrobiny soli, wypiekany na rozgrzanych kamieniach. Taki, nazwijmy go dalej chleb, był przaśny (nie podlegał fermentacji) i dlatego określano go słowem "przaśnik". Słowianie takie pieczywo nazywali podpłomykami. Hindusi mówią o nim czapatti, Żydzi maca, a Indianie tortilla. Więc bez cienia wątpliwości rzec można, że chleby przeszłości posiadały zdecydowanie inną recepturę niż dzisiejsze chleby. Nie było w nich przede wszystkich ani drożdży, ani zakwasu. Świeże, przaśne pieczywo jest zdrowe, w przeciwieństwie do świeżego pieczywa na drożdżach czy zakwasie. Przaśne podpłomyki nie obciążają żołądka kwasem i fermentacją. Dziś, wzorem naszych prapradziadów możemy także spożywać przaśny, niekwaszony chleb. Najprostszy przepis na podpłomyki to: wziąć mąkę, wodę i trochę soli. Z tych składników zagnieść ciasto, dodając mąkę w takiej ilości, aby ciasto nie kleiło się do palców. Z kolei r...

O rybach dobrych i złych

Nie, to nie będzie bajka o posłusznych i niegrzecznych rybkach, choć z pewnością nie jeden z nas chciałby oderwać się od codziennej rzeczywistości, powspominać okres dzieciństwa i poczuć, przynajmniej na chwilę, błogą beztroskę. Czy ktoś dziś słyszał o rybach dobrych i złych? Prędzej możemy się dowiedzieć o rybach świeżych lub zepsutych; o tym, że cuchnące odświeżają, zmieniają datę przydatności do spożycia i sprzedają prawie jako wczoraj złowione. Ale o dobrych i złych ktoś słyszał? Rzadko, a szkoda, bo dobre mogą przynieść z sobą dobro, a złe...